Całkiem niedawno i gdzieś niedaleko przy ulicy Pewnej 13 we wsi Wesoła Górka stał sobie kurnik. Mieszkało w nim 13 kur. Każda z nich znosiła jedno jajko dziennie i miała dwa wolne dni, które wypadały naprzemiennie. Jeżeli jedna kura miała wolne w sobotę i w niedzielę, to druga w poniedziałek i wtorek, trzecia w środę i czwartek, i tak dalej. Jak to robiły, nie wiadomo, ale tak było. W kurniku panowały zgoda i spokój. Kurom niczego nie brakowało. Czuły się bezpiecznie. Porządku pilnował bowiem kogut Leopold – ptak dumny, serdeczny i sprawiedliwy, który kochał i szanował swoje kury.
Urokliwe gdakanie – gadanie słychać było codziennie, a każde jajo przyjmowano z radością. Trzynaście kur siedziało na czterech grzędach i każda miała swoje miejsce. Dni mijały po kurzemu, zwyczajnie, czyli rano śniadanie, jajko, wolne, kolacja i sen.
Ten spokój miało wkrótce przerwać niezwykłe zdarzenie, to znaczy nie tyle niezwykłe, co dziwne, a nawet dziwaczne.
Pewnego ranka najstarsza kura o imieniu Pelagia wyjątkowo zaspała, często bowiem cierpiała na bezsenność, długo nie mogła zasnąć, czym denerwowała kury. Mówiła i mówiła do późnej nocy, nie pozwala innym spać. Tym razem jednak było inaczej. Zasnęła i spała tak mocno, że przestraszone koleżanki zaczęły ją budzić.
– Wstawaj, my już zniosłyśmy jajka, a ty? Nie masz dziś wolnego.
Zaspana kura Pelagia podniosła głowę i otworzyła oczy. Poczuła, że siedzi na jajku.
– Ja też zniosłam jajko – mówiąc to, podniosła kuper, żeby się upewnić i pokazać koleżankom.
Kogut Leopold przestał właśnie patrzeć przez okno i też spojrzał. Ani kury, ani kogut nigdy dotąd nie widzieli takiego jajka; nie dość że małe, to całe
w cętki. Dziwne. Przestraszona Pelagia usiadła więc z powrotem na jajko. Bała się, że może je stracić zanim właścicielka kurnika pani Tysia przyjdzie po jajko.
– Ko, ko, ko, co to za jajko? Przecież to wstyd! Nasze jajka ładne, gładkie, duże i jasne, a te jakieś pokraczne – krzyczała kura Gertruda.
– Pewnie, ko, ko, zejdź z tego jaja, bo jeszcze jakiegoś potwora wysiedzisz – dodała kura Bella.
– Z tego będą kłopoty, a ze strachu to my przestaniemy się nieść – dodała kura Wala.
– Nie ma mowy, to moje jajko – nie poddawała się Pelagia. Nie oddam go wam za nic na świecie.
– Oddaj, nakazuję ci to – powiedział kogut Leopold i dodał, że z tego będzie jakieś nieszczęście.
Nic nie trafiało jednak do kury Pelagii. Coś jej mówiło, że nie może zejść z jaja. Kury tymczasem gdakały i gdakały, krzyczały i prosiły. Kogut Leopold zobaczywszy, że nic nie wskóra, odwrócił się i zaczął liczyć deski w ścianie. Znał się bowiem na matematyce, a jednak ciągle nie mógł ustalić, ile ich dokładnie jest.
Wśród ogólnego rozgardiaszu nagle dało się słyszeć, że coś pęka. Kura Pelagia zeskoczyła i spojrzała na swoje jajo.
– Pęka, o kuro złota, pęka – krzyknęła.
Kogut Leopold spojrzał przerażony i pomyślał:
„Jeszcze tego brakowało, następne brzydkie kaczątko”.
Gdyby nie to, że to kury, można by pomyśleć, że zbaraniały.
– Jeszcze nam tu kurczaka brakowało – pisnęła jedna.
– My jesteśmy kury nioski, a nie piastunki – dodała druga.
Kura Pelagia również patrzyła z przerażeniem. Czuła się winna. Ona najstarsza i takie jajo. Myślała o emeryturze, że będzie znosić dwa jaja w tygodniu, że sobie odpocznie, że się wyśpi, a tu takie coś. Rzeczywiście to było coś, co jednak kury nie wiedziały. To nie był kurczak ani inny ptak, bo nie miał puszku ani dzioba. Pewne było tylko to, że okrutnie był brzydki i jakiś dziwny.
– A coś ty myślała, że na stare lata zniesiesz inne jajo – szydziły koleżanki.
– To wstyd dla całego kurnika.
– Jeszcze nas zje, a zanim zje to przyprowadzi zbójów i też nas zje.
– O kuro złota, co teraz będzie? – jęczały kury.
Kogut Leopold nic nie mówił, bo nie wiedział, co ma powiedzieć. Bał się, że to coś może go pozbawić władzy i pracy, a on przecież nie potrafi znosić jajek. Wypędzi go i tyle.
Kura Pelagia osłoniła skrzydłami malucha w jajku i czekała, co będzie dalej. Po pyszczku i skrzydełkach przyszedł czas na nogi albo pazury i pokryty łuską ogon.
– Jest gorzej niż myślałyśmy – stwierdziły kury i ze zdziwienia nie mogły zamknąć dziobów.
– Teraz to dopiero nie zaśniesz – kpiły. – O kuro złota, ojojoj.
– Dość tego, póki co to bezbronny maluch. Uspokójcie się i przestańcie gdakać – krzyknęła Pelagia. – Wychowam go i już.
Kury znowu zbaraniały – jeżeli tak można to ująć. Co za bezczelność. Ona wychowa, nie ma nawet swojej grzędy. Wszystko tu wspólne. I wtedy narodził się pomysł.
– Zejdź z grzędy i przenieś się z maluchem do kąta. To nie ptak, więc po co mu grzęda – stwierdziła kura Gertruda.
Na to pokiwały głowami inne kury, a kogut Leopold dopilnował, by tak się stało. Odtąd kura Pelagia i jej małe stworzonko zamieszkali pod grzędą. Nie było to ani wygodne, ani przyjemne. Cóż zrobić? Trudno.
Dni mijały, maluch rósł. Nikt oprócz mieszkańców kurnika o tym nie wiedział. Gdy wchodziła właścicielka, Pelagia ukrywała go. Inne kury odwracały uwagę pani Tysi gdakaniem, raz nawet kura Gertruda musiała udawać, że mdleje. Trzeba przyznać, że nie zdradziły swojej koleżanki, choć też i nie pocieszały.
Spokoju w kurniku jednak już nie było. Malec był coraz większy i coraz bardziej dziwny. Niby miał jakieś skrzydła i nogi – pazury albo łapki, ale brakowało mu dziobu i nie gdakał. Wymachiwał dość długim ogonem i miał bardzo dziwny oddech. Gdy wydychał powietrze, pojawiał się dym albo para i coś jakby iskry.
– Jeszcze spali kurnik – martwiły się kury – O kuro złota, co to będzie?
– Ciągle rośnie i rośnie. Jajek to on nie zniesie.
Faktycznie był dziwaczny, ale trzeba przyznać, że miły. Pomagał kurze Pelagii siadać na grzędę, bo koleżanki jej pozwoliły wrócić. Nie wymądrzał się przed kogutem Leopoldem, co więcej ten zaczął go uczyć matematyki, bo nie ustawał w nadziei, że kiedyś policzy deski w ścianie.
Tylko ten dziwny oddech z iskrami. Kurnik faktycznie może od tego spłonąć, a tym samym wszyscy jego mieszkańcy.
– Trudno, dziecko – i tu zawahała się kura Pelagia – przecież ty ciągle nie masz imienia.
– Może Gdakuś, bo tu wszyscy gdaczą – zażartował kogut.
– Pewnie, ni ty ptak, ni ty coś, możesz być Gdakuś – zgodziła się Pelagia. – Tak więc Gdakusiu, czas dorosnąć. To pewne, nie zniesiesz jajek. Gdy oddychasz, iskry lecą ci z pyszczka. Musisz iść w świat – stwierdziła smutno matka i dodała z powagą – Bardzo cię kocham, Gdakusiu. Nie wiem, skąd się wziąłeś i kto cię podrzucił, bo to pewne, że kury znoszą jajka, z których wykluwają się pisklęta. Musisz poszukać sobie innego miejsca. Na pewno gdzieś żyją stworzenia podobne do ciebie.
– Mamo, ale ja was kocham i dobrze mi z wami, ciepło i cicho. Na zewnątrz wieje, pada i w ogóle.
– To nic synu, tak trzeba. Każdy ma w życiu swoje miejsce, a ty się na grzędę nie nadajesz, to pewne.
– Damy ci na drogę trochę ziarna – odezwała się wzruszona kura Gertruda.
– Unikaj tylko słomy i siana, bo twój oddech może je podpalić. Nie wydychaj powietrza na ściółkę w lesie, bo spalisz las – dodała Bella.
– Najlepiej zatrudnij się w straży pożarnej – chyba zażartowała kura Wala, ale że to był głupi żart, spuściła zaraz dziób.
– Może raczej w kotłowni. Tam się roznieca ogień – dodał kogut Leopold.
– Dajcie spokój, tu się rozmawia o ważnych sprawach, o poszukiwaniu swego miejsca i pracy – uspokajała kura Gertruda.
– Może i tak, ale praca w kotłowni to uczciwe zajęcie – podsumował kogut.
Już po tej rozmowie Gdakuś domyślał się, że nie pójdzie mu tak łatwo i poszukiwanie swego miejsca na ziemi i pracy, którą się lubi to trudna rzecz. Skąd wiedzieć, co chce się robić? On nawet nie wie, kim jest. Kury uspokajały go i mówiły, że powinien słuchać siebie i robić to, co lubi.
Nazajutrz Gdakuś miał wyruszyć w świat. Każda z kur dała mu od siebie kilka ziaren, matka ucałowała go i powiedziała, że jest największą przygodą jej życia, a kogut Leopold radził, żeby był odważny, ale ostrożny, zachowywał się rozsądnie i opiekował się słabszymi.
Świeciło majowe słońce, śpiewały ptaki, rozkwitały kwiaty i chociaż Gdakuś widział to pierwszy raz, nie cieszył się. Przywykł do ciepłego, ciasnego kurnika, małego okienka i niewyraźnie widocznego świata. Kręciło mu się w głowie od zapachów i kolorów, hałasu i ruchu wokół. Ostatecznie postanowił wyruszyć, ale pod warunkiem, że będzie mógł wrócić, gdyby sobie nie poradzi. Kury i kogut pokiwały głowami, pomachały na pożegnanie, a kura Pelagia wytarła w ukryciu łzy i Gdakuś wyruszył w świat. Musiał znaleźć swoje miejsce w życiu, dowiedzieć się, dlaczego przyszedł na świat i i właściwie po co.
Gdakuś szedł. Serce waliło mu jak młot. Zaschło w gardle. Jego zielona skóra pokryta łuskami zrobiła się prawie biała ze strachu. Chciał się z kimś przywitać, zapytać o drogę, ale wszystkie napotkane stworzenia uciekały przed nim. Żaba omal nie utonęła w sadzawce, ptaszek uderzył o pień drzewa, mrówki zrzuciły z siebie ciężkie pakunki i pobiegły do mrowiska. Gdakuś nie wiedział, co się dzieje. Oglądał się za siebie. Początkowo też chciał uciekać, ale po jakimś czasie zorientował się jednak, że to on jest powodem lęku. Wszyscy uciekają od niego. Nikt nie chce z nim gdakać. Nikt go nie lubi, a on tak strasznie boi się bez mamy i kurnika.
Kiedy znalazł się na skraju lasu i usiadł, aby coś zjeść, nagle spod krzaka wygramoliła się malutka żabka i na widok Gdakusia zaczęła uciekać. Coś jednak sprawiało, że wolno się poruszała. Jedna jej nóżka ciągnęła się po trawie. Była skaleczona.
– Hej, co ci jest, ptaszku? – Gdakuś zapytał żabkę, bo myślał, że wszystkie zwierzęta na świecie to ptaki. Ta jednak nie słuchała i próbowała uciekać w stronę najbliższego krzaku. Gdakuś szybko ją dogonił i stanął na drodze.
– Nie zjadaj mnie, smoku. Błagam, puść mnie wolno. Mam zranioną nogę – jęczała żabka.
– Ja nie jem żadnych zwierząt tylko ziarna. Jestem dzieckiem kury Pelagii i pochodzę z kurnika, w którym porządku pilnował kogut Leopold – wyrecytował Gdakuś i dodał – A gdzie ty tu smoka widzisz i co to właściwie jest smok?
– Zostaw mnie, potworze. Idź swoją drogą. Jestem ranny i nie mogę obronić się przed tobą – krzyczała przerażona żabka.
Nasz bohater już miał iść swoją drogą i pewnie by tak zrobił, ale nie miał dokąd i wcale mu się nie spieszyło.
– Zapytałem cię, co to jest smok, że mnie nim nazwałeś – powiedział spokojnie, ale zdecydowanie Gdakuś. Na wszelki wypadek dodał, że na pewno nie zrobi mu krzywdy i nie będzie go jadł, bo odżywia się ziarnem.
Po czym zapytał:
– Kim jesteś, ptaku, bo chyba nie kurą?
– Jestem żabą, nazywam się Fikołek – odpowiedziała żaba – Nie jestem ptakiem. Co ci też strzeliło do głowy?
– Dotąd widziałem tylko kury. Myślałem, że wszystkie stworzenia to ptaki.
– Oj, zielony jesteś, jak nie wiem co. Oprócz ptaków na świecie jest wiele innych stworzeń. Ot na przykład ty – tłumaczyła żaba.
– Wydawało mi się, że też jestem ptakiem, tylko dziwnym – tłumaczył się Gdakuś.
– Ty jesteś smokiem. To pewne, słyszałem o smokach. Wiem, że są zielone, mają skrzydełka, nogi podobne do pazurów, ogon i pyszczek, aha i zioną ogniem. Dmuchnij – poleciła żaba.
Gdakuś dmuchnął i wtedy iskry poleciały mu pod nogi. Pamiętał bowiem przestrogi mieszkańców kurnika o tym, aby uważać, by nic nie podpalić.
– Cha, cha, cha, uważaj, żeby nie spalić sobie nóg – żartowała wyraźnie już spokojna żaba.
– To już się mnie nie boisz? Nie boli cię zraniona noga? – pytał Gdakuś.
– Chyba nie, to znaczy nie boję się ciebie, a noga mnie boli. Skacząc, uderzyłem się o wystający korzeń. Do wesela się zagoi.
– Do czego? – pytał Gdakuś.
– Do wesela to znaczy niedługo. Tak się mówi, czyli do wesela się zagoi, niedługo się zagoi.
– Chyba rozumiem – mówiąc to Gdakuś bardzo zatęsknił za mamą i już chciał wracać do kurnika, gdy żaba powiedziała:
– Sporo wiem o życiu. Znam żaby, ryby, ptaki, mrówki. Mam wielu znajomych. Wiesz, mógłbym cię czegoś nauczyć.
– Szukam swojej drogi. Chcę wiedzieć, co lubię robić. Jeżeli to prawda, że jestem smokiem, to chcę być smokiem naprawdę, smokiem, który wie, czego chce – przemówił Gdakuś.
– Najpierw pomożesz mi wyleczyć nogę. Popilnuj, żeby nikt mnie nie zjadł. Skoro wszyscy się ciebie boją, to chroń mnie zanim wyzdrowieję – tłumaczyła żaba.
– Nie podoba mi się, że się mnie boją, ale trudno. Nic nie mogę na to poradzić. Mogę cię pilnować i pomóc dojść do zdrowia. Nie mam gdzie póść i nigdzie mi się nie spieszy. Poza tym uczono mnie w kurniku, że trzeba pomagać słabszym – powiedział Gdakuś.
W ten sposób smok Gdakuś poznał żabę Fikołka. Trochę z konieczności, a trochę z dobrego serca zostali razem. Smok uczył się życia, usługując chorej żabie, która całymi dniami wylegiwała się na liściu łopianu. Przynosił jej muszki i inne smakołyki, podawał wodę i opatrywał chorą nogę. Żaba uczyła go życia. Opowiadała o zwyczajach zwierząt w wodzie i na lądzie, chwaliła się znajomościami i tym, co potrafiłaby zrobić, gdyby nie chora noga. Fikołek kazał sobie podawać jedzenie, przykrywać, gdy było zimno, chłodzić kroplami rosy, gdy było zbyt ciepło. Gdakuś ledwo z trudem spełniał życzenia żaby. Ledwo bowiem kończył jedną czynność, już musiał zaczynać następną. Choroba nogi zdawała się przedłużać.
Pewnego razu smok poszedł po trochę wody do picia i zawrócił w połowie drogi do stawu, bo sobie coś przypomniał. Żaba zamiast leżeć skakała bez trudu w stronę drzewa. Była zupełnie zdrowa. Widząc to, Gdakuś bardzo się zdenerwował.
– Oszukałeś mnie. Już nie jesteś chory. Wykorzystywałeś mnie, żebym ci służył. O, ja głupi i naiwny – krzyczał smok z żalem.
Żaba nie wiedziała, co powiedzieć.
– Mówi się przepraszam, nie słyszałeś – ciągnął dalej Gdakuś. – Odchodzę. Od kiedy to uczenie się życia ma polegać na kłamstwie. Pewnie wszystko mi zmyśliłeś.
Smok Gdakuś zabrał swój tobołek z ziarnem i poszedł. Nie słuchał wyjaśnień żaby, bo było już na nie za późno. Znowu wyruszył w świat. Było mu żal, że został oszukany.
– Nikomu nie jestem potrzebny. Na świecie nie żyją smoki. Skąd ja się wziąłem? – mruczał
Szedł, gdzie go oczy poniosą. Omijał domy i osady ludzkie, a wszystkie stworzenia nadal przed nim uciekały. Urósł też znacznie. Był już dużo większy od kury Pelagii, a nawet koguta Leopolda. Chociaż miał skrzydła, wolał iść, bo wtedy straszył mniej stworzeń, przynajmniej tak mu się wydawało. Nogi szybko go niosły, a ogon nie był ciężarem.
Nagle upadł przed nim mały ptaszek. Tym razem Gdakuś już wiedział, że to ptak, bo jednak będąc z żabą nauczył się rozpoznawać zwierzęta i poznał ich zwyczaje. Bezbronne pisklę leżało i krzyczało przerażone. Gdakuś pomyślał w duchu:
„Że też nikt zdrowy i z własnej woli nie chce stanąć mi na drodze”.
– Pi, pi, ratunku, zostaw, nie zjadaj mnie – płakało piskę.
– Ja jem tylko ziarna, a nie małe ptaszki – wytłumaczył spokojnie Gdakuś.
– Odejdź potworze – wrzeszczało pisklę i z przerażenia nie słuchało wyjaśnień smoka.
– Odchodzę, ale to ty upadłeś mi pod nogi prosto z nieba i teraz próbujesz wmówić, że to moja wina – denerwował się Gdakuś.
– Odejdź, potworze – powtarzało bezbronne maleństwo.
To zastanowiło Gdakusia. A może to nie on jest tym potworem? A może pisklę nie wie, co mówi i może trzeba mu pomóc, bo jeszcze naprawdę coś je zje. Znał już na tyle las, żeby wiedzieć, jaki jest los słabych i chorych. Bez niczyjej pomocy ani rusz. Małe pisklę coraz bardziej oswajało się z nową sytuacją. Zaczęło zauważać Gdakusia i pomyślało, że może jednak go nie zje.
– Posłuchaj – powiedział smok. – Nic ci nie zrobię. Nie jem piskląt tylko ziarna. Mogę sobie póść i tak bym wolał, ale zostanę, bo ktoś może zrobić ci krzywdę. Będę tu siedział i pilnował twego bezpieczeństwa dopóki nie ustalimy, co dalej.
Pisklę płakało i trzęsło się z przerażenia. Tak minęła im noc. Nad ranem ptaszek usnął ze zmęczenia, ale i wtedy smok go nie opuścił. Siedział i pilnował. Próbował nie zasnąć. W ciągu dnia ptak wypił parę kropel i płakał do mamy. Zobaczył jednak, że smok nie jest potworem, bo gdyby chciał, już dawno by go zjadł. Lękliwie zaczął więc mu się przyglądać.
– Spałem, gdy się obudziłem nie było mamy, nie było taty. Ginęli bracia, siostry. Duży zwierz zniszczył gniazdo, tylko ja wyleciałem przez dziurę.
Pierwszy raz w życiu Gdakuś pomyślał, że ktoś ma gorzej niż on i jest bardziej samotny. Łzy same toczyły mu się po policzkach. Tego dnia smok i pisklę siedzieli i patrzyli przed siebie, jakby chcieli coś zobaczyć.
Następne dni były trudne. Gdakuś pilnował ptaszka i podawał wodę, przykrywał liśćmi. Maluch uspokajał się i wracał mu apetyt. Zmieniał się. Puszek znikał, zaczęły wyrastać pióra. Przyszedł czas na poszukanie jakiegoś schronienia. Gdakuś mógłby wtedy zostawić pisklę na dłużej i znaleźć coś lepszego do jedzenia. Stara dziupla w uschniętym drzewie okazała się w sam raz. Mieścili się obaj i można było zamknąć wejście.
Mijały dni. Pisklę urosło i zaczęło przypominać dorosłego ptaka.
– Naucz mnie latać – powiedziało.
– Nie umiem, prawie nie umiem. Moja mama była kurą – tłumaczył się Gdakuś.
– Żartujesz. Masz skrzydła i nie latasz. Nie ma nic piękniejszego niż widok z góry, prawdziwa wolność. Tak mi się wydaje – odpowiedziało pisklę.
– Może i tak, ale w moim kurniku wszystkie kury były szczęśliwe i wolne, choć żadna z nich nie latała.
– Ale ty nie jesteś kurą tylko smokiem, masz skrzydła. Spróbujmy, ja nauczę ciebie, a ty mnie, co ty na to? – nie poddawało się pisklę.
– Możemy połamać sobie nogi, no i w ogóle – znowu tłumaczył się smok.
– Ale numer, smok się boi – śmiało się pisklę.
– Jestem po prostu ostrożny – usprawiedliwiał się Gdakuś.
Ptak i smok stanęli jednak na gałęzi drzewa i próbowali wzbić się do lotu. Ptaszek podleciał kawałek i upadł na dziób, a smok na ogon.
– Trzeba próbować – postanowili.
Z czasem ptaszek latał coraz dalej i pewniej. Gdakuś uczył się wolniej, ale też nabierał wprawy.
– Zobaczysz, już niedługo polecimy nad lasem – cieszył się ptak.
– Być może – wątpił Gdakuś.
Któregoś dnia ptaszek wzbił się w górę i długo latał. Wywijał fikołki, wyśpiewywał głośno z radości. Gdakuś fruwał, ale słabiej i wolniej, po prostu przemieszczał się bez wirtuozerii.
– Czas na mnie – powiedział pewnego dnia ptak. – Jeszcze tylko wymyśl mi imię i lecę. Nie mogę zostać tu dłużej. Muszę założyć sobie gniazdo gdzieś w koronach drzew, bliżej nieba i słońca.
– Jasne, imię, łatwo powiedzieć – stwierdził smok. – Ja jestem Gdakuś, bo moja mama gdakała, a ty latasz i śpiewasz najładniej ze wszystkich ptaków w lesie; może Lotek – myślał głośno smok.
– Może być, podoba mi się. Nie martw się, Gdakusiu, nie zapomnę o tobie. Będziemy się odwiedzać i już na zawsze zostaniemy przyjaciółmi.
– Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość – powiedział smok.
– Nie żartuję, uratowałeś mnie, nigdy o tym nie zapomnę. Cały czas mogłem na ciebie liczyć. Teraz już jednak jestem dorosły. Muszę radzić sobie sam. Ty też dokądś szedłeś, przeze mnie musiałeś się zatrzymać. Szukałeś swego miejsca, jakiejś pracy. Nie poddawaj się. W końcu znajdziesz.
Gdakuś wierzył Lotkowi. Znał go przecież najlepiej ze wszystkich stworzeń na ziemi.
– To pewne, lotnikiem nie zostaniesz, słabo fruwasz – żartował ptaszek.
– Nawet nie chcę, wolę podfruwać – odparł smok.
Gdakuś został znowu sam. Nic już jednak nie będzie takie jak dawniej, gdy znajdziemy prawdziwego przyjaciela. Nie czuł się samotny. Miał kogoś, na kim mógł polegać i kto go rozumiał.
Nasz bohater był teraz dorosłym smokiem, nieznacznie większym od gęsi. Trochę latał i szybko chodził. Był silny i wytrzymały. Wzbudzał strach wśród zwierząt, nad czym ciągle ubolewał. Nikomu, kto od niego uciekał nawet nie przyszło do głowy, że jest mu z tego powodu bardzo przykro i źle. Był inny, zupełnie inny, dziwaczy, a przez to można się było go bać. Otuchy dodawała mu przyjaźń z Lotkiem oraz wspomnienie rodzinnego kurnika i mamy Pelagii. Najchętniej wróciłby do domu, ale nie miał po co. Było tam dla niego za ciasno.
Gdakuś wędrował i wędrował. Był zmęczony i znużony drogą. Nagle, kiedy zapatrzył się na jakiś kwitnący krzak, coś w niego uderzyło.
– O, przepraszam – powiedziało jakieś zwierzę, potknęło się i upadło.
Gdakuś zdziwił się. Wszyscy dotąd się go bali. Leżące stworzenie nie mogło się podnieść. Próbowało z trudem zebrać wszystkie siły, aby to zrobić, ale korzeń blokował jedną nogę.
– Przepraszam, pomóż mi, proszę. Podaj tylko łapkę. Wstanę i sobie pójdę.
Gdakuś pomógł.
– Czy coś się stało? – zapytał.
– Nie, jestem tylko bardzo stary. Słabo widzę i ciągle się potykam. Wszystko mnie boli. Zapominam, gdzie jestem i po co idę. Jestem starym wilkiem i już dawno wypadły mi wszystkie zęby. Nikt się mnie nie boi. Ciągle gubię drogę. Odłączyłem się od stada. Gdybym mógł do nich wrócić, ale nie wiem jak i nie mam siły.
Gdakuś pierwszy raz w życiu spotkał starca, ale ucieszył się, że może z nim porozmawiać. Tęsknił za rozmową z kimś, bo dawno już nie widział się z Lotkiem, który w międzyczasie ożenił się i czekał na własne pisklęta. Smok pomyślał też, że ktoś, kto długo żyje, może dużo wiedzieć o życiu.
– Nazywam się Fryderyk, a ty jak dziecko? – zapytał wilk.
– Jestem Gdakuś, smok Gdakuś. Moja mama jest kurą. Wysiaduje jajka wspólnie z dwunastoma koleżankami w pewnym szanowanym kurniku, którego pilnuje kogut Leopold. Mama nazywa się Pelagia.
– To mówisz, że kura wysiedziała smoka. A to ciekawe – dziwił się stary wilk. – Wiem o ptakach, które wysiedziały inne ptaki niż matka i ojciec, słyszałem o podrzucaniu swoich jaj do cudzych gniazd, ale o tym, żeby zwykła kura zniosła smocze jajo, nie słyszałem. Nie żyję widocznie tak długo jak myślałem i nie znam życia tak dobrze jak mi się wydawało.
– Nie wiem, czy zniosła mnie moja mama, czy ktoś mnie podrzucił. Słyszałem, że pewnej nocy spała dłużej niż zwykle, a potem pojawiłem się ja, czyli wyklułem się. Ciotki – kury omal nie umarły ze strachu na mój widok i tak jest do dzisiaj. Pan jest pierwszym zwierzęciem, które się mnie nie boi – tłumaczył Gdakuś.
– Jestem starym wilkiem. Wszyscy się boją wilków. Mnie jednak nawet myszy podstawiają nogi, gdy idę. Wierzę ci, dziecko i życzę powodzenia. Chciałbym wrócić do swoich, ale zgubiłem się. Obawiam się, że już nigdy ich nie znajdę.
– Fryderyku, pomogę ci. Chętnie poszukam stada wilków. Mój przyjaciel Lotek na pewno mi pomoże. Fruwa wysoko i daleko szybuje. Może coś słyszał o wilkach.
Stado wilków szybko się przemieszcza i trudno je dogonić. Gdakuś był jednak zwinny, sprawny i umiał trochę latać. Razem ze starym Fryderykiem wyruszyli na zachód, jak radził im Lotek. Tam ostatnio widziano wilki. Smok pomagał kompanowi w wędrówce, gdy ten opadał z sił, podawał mu łapę, niósł jego pakunek. Szli już jednak dość długo i nawet Gdakuś czuł się zmęczony.
– Nie dam rady. Nie dojdę – mówił stary wilk. – Zostaw mnie i idź w swoją stronę.
– Obiecałem i dotrzymam słowa. Nie możesz zginąć sam w tym lesie. Odpoczniemy i pójdziemy dalej – pocieszał smok.
Wilk Fryderyk jednak miał rację. Jego czas się kończył, tracił siły i resztki zdrowia. Mógł już tylko leżeć i z trudem robić parę kroków. Wtedy Gdakusiowi przyszedł do głowy pomysł, żeby znaleźć stado wilkow i przyprowadzić je do Fryderyka. W ten sposób uda im się spotkać. Zabrał swój tobołek, odszedł kawałek, gdy zza krzaków wynurzył się nie kto inny jak wilk, za nim następny i następny. Pierwszy raz Gdakuś był naprawdę przerażony. Wilki, choć dumne, nie wyglądały przyjaźnie. Wtedy smok przypomniał o swoim oddechu i iskrach. Zwierzęta zbliżały się coraz bliżej. Gdakuś nabrał powietrza i szybko wypuścił. Poleciały iskry, a w głębi pyska palił się prawdziwy ogień.
Wilki odskoczyły i stanęły za drzewem. Odezwał się najbardziej dumny spośród nich, rozkazując, by smok zszedł im z drogi, wkroczył bowiem na ich terytorium. Wtedy Gdakuś ośmielił się odezwać.
– Właściwie to powinienem się cieszyć, że was widzę. Prowadzę jednego starego wilka. Nazywa się Fryderyk i szuka swego stada.
– Gdzie on jest? Oddaj go nam! Dlaczego go więzisz? – wykrzyknął znowu ten sam dumny wilk.
– Przecież wam mówię, że pomagam mu. Chodźcie ze mną. Leży tam za drzewem. Opadł z sił. Postanowiłem sam was znaleźć i do niego przyprowadzić – tłumaczył Gdakuś.
– Jeżeli to prawda, co mówisz, prowadź nas do niego, smoku, ale biada ci, jeżeli kłamiesz – odezwał się ten sam wilk, co przedtem.
Zwierzęta skierowały się w stronę wilka Fryderyka, który naprawdę był tam, gdzie wskazał Gdakuś. Stary już ledwo oddychał. Na widok smoka i wilków uśmiechnął się tylko, wziął Gdakusia za łapę i usnął na zawsze. Ptaki przestały śpiewać, wilki pochyliły głowy, a Gdakuś płakał. Droga wilka Fryderyka skończyła się tu, wśród swoich – tak jak chciał. Udało się ich odnaleźć. Wilki oddały pokłon i obiecały, że już po wsze czasy wszystkie wilki będą szanować wszystkie smoki na świecie. Prosiły też, aby Gdakuś przyłączył się do ich stada i czuł jak w rodzinie.
Smok zawahał się chwilę, ale nie wiadomo skąd przyleciał Lotek i krzyknął:
– Chodź ze mną, przyjacielu. Coś ci pokażę – i Gdakuś pożegnał się znowu. Wyruszył w drogę.
Smok szedł bez słowa, Lotek frunął obok.
– Jak dzieci, żona? – zapytał w końcu Gdakuś.
– Jestem bardzo szczęśliwy – odpowiedział ptak.
– Czy wiesz, dokąd idziemy? Czy chcesz spędzić ze mną tylko trochę czasu? – pytał smok.
– Wiem smoku, cierpliwości. Jestem twoim przyjacielem.
Po długiej wędrówce stanęli w końcu przed wysokim płotem, na którym widniało ogłoszenie: „Praca dla smoka. Pilne”.
– Niemożliwe, przecież jestem jedynym smokiem, jakiego znam. Szukają mnie? Sprawdziłeś to, Lotku?
– Prawdę mówiąc nie miałem czasu. Wiesz, małe dzieci, żona.
Smok wszedł na podwórze. Wszędzie pusto. Może to tylko głupi żart? Tu nikogo nie ma. Gdy rozglądali się dokoła, jakaś kura wyskoczyła zza szopy i na widok smoka pobiegła do dużego budynku naprzeciwko. Gdakuś machnął wątpiąco skrzydełkami i już miał wychodzić, ale Lotek powstrzymywał go:
– Zostańmy tu na noc. Może jutro się coś wyjaśni? Może oprócz tej kury ktoś tu jeszcze się ukrywa.
– Po co, Lotku? To jakaś pomyłka albo głupi żart. Wychodzimy. Zostanę wędrowcem. Tak też można żyć. Codziennie gdzie indziej, codziennie inaczej. Pomyśl Lotku, co mógłbym tu robić? Miałbym zostać na jakiejś wymarłej farmie z jedną uciekającą kurą?
Faktycznie miejsce było dziwne – niby zapomniane, niby opuszczone, ale bardzo ciche. Tak jakby wszyscy się schowali.
– Hop, hop, to ja smok Gdakuś – syn kury Pelagii z kurnika przy ulicy Pewnej 13. Jem tylko ziarno, jestem uprzejmy i przychodzę w dobrych zamiarach. Szukam pracy – krzyknął trochę żartując smok.
– Brawo – powiedział Lotek.
Niewiele to jednak pomogło. Nikt się nie odezwał. Wyszli. Nagle już za bramą usłyszeli cichutki głos jakiejś kury.
– Tu jestem – odezwała się kura. – To ja przed wami uciekałam. Zaczekajcie chwilę. Posłuchajcie.
I kura lekko wystawiając głowę zza muru zaczęła opowiadać.
– Dawniej na naszej farmie mieszkała smoczyca Henia. Urocze stworzenie, pracowała za stu. Właściciel ją kochał, a tym bardziej był z niej dumny, bo była ostatnią smoczycą na świecie. Wszyscy z jej rodziny już dawno umarli. Pewnego razu zniosła jajo. Ucieszyła się ogromnie, że będzie miała dziecko. Wszyscy byliśmy dumni, ale pewnej nocy jajo zginęło. Ktoś je wykradł. Smoczyca rozpaczała tak bardzo, że wkrótce rozchorowała się i pożegnała z życiem. Farma bez niej nie była już taka sama. Nie było komu pracować. Właściciel popadł w długi i rzadko tu przyjeżdża, zostało niewiele kur, które zresztą na wasz widok uciekły na drzewo. Gdy cię zobaczyłam, smoku, od razu wydałeś mi się podobny do naszej smoczycy. Z całą pewnością jesteś jej synem!
– Moja mama pracowała na farmie i opiekowała się kurami? – dopytywał Gdakuś.
– Tak, jesteś smokiem należącym do gatunku farmerskiego. Ja natomiast nazywam się Punia i przepraszam, że się od razu nie przedstawiłam, ale tak się zdenerwowałam. My, kury, mamy delikatną naturę, łatwo ulegamy emocjom. Po czym zawołała swoje koleżanki. Dwadzieścia niosek wyszło na podwórze i zaczęło witać się ze smokiem i Lotkiem.
– Co ja teraz zrobię?! – wykrzyknął Gdakuś.
– Zostań z nami. Potrzebujemy cię. Pracowała tu twoja mama – przekonywała kura.
– Zostanę, nie wiem, czy mogę. Moja mama kura, moja mama smoczyca, dwie mamy czy jedna mama – kręciło się w głowie smokowi.
Gdakuś pomyślał jednak, że tu jest jego miejsce. Został. Znał kury, był silny i pracowity. Gdy wrócił właściciel, zatrudnił go na farmie i wszystko było jak dawniej. Smok odnalazł swój dom. Przygody, które przeżył, nauczyły go, co w życiu jest ważne. Uczyniły z niego dobrego smoka.
W gospodarstwie zaś przybyło kur. Gdakuś czyścił kurniki, dawał kurom jedzenie, rozniecał ogień w piecu, na którym gotowała się karma dla ptactwa. Był niezastąpiony. Gospodarz odwdzięczał mu się za pracę osobnym mieszkaniem, dwoma dniami wolnymi od wszelkich zajęć i nieopisanym wprost szacunkiem.
A w jaki sposób trafił do kury Pelagii, tego do dziś nie wiadomo. To już z całą pewnością inna bajka.
Comments