„Żeby chociaż jakiś maleńki okrawek, jakąś skórkę od chleba albo skorupkę z resztką jajka” – marzył kot Bajkot węsząc w zakamarkach osiedlowego śmietnika.
W koszach i workach nie było jednak nic godnego uwagi. Nic, czym Bajkot mógłby zapełnić swój pusty i wyschnięty na wiór żołądek. Dobre czasy, kiedy w śmietniku było mnóstwo jedzenia, bezpowrotnie minęły. Teraz pojawiły się tu jakieś kolorowe worki. W żółtych był sam plastik i metal, w zielonych szklane butelki po jakichś świństwach a w niebieskich papier. Miało to tę tylko zaletę, że dobrze się na nich spało, szczególnie na żółtych i niebieskich. Gdzie podziewały się resztki jedzenia kot Bajkot nie wiedział. Od tygodnia prawie nic nie miał w pysku. W piątek trafiła mu się puszka po sardynkach i był tam nawet kawałek rybki. Och, jak cudownie pachniały te resztki, jak smakowała ta zjełczała oliwa! Kot Bajkot spędził cały wieczór na dokładnym wylizywaniu wnętrza konserwy. Ale to było w piątek. A dziś był już czwartek i Bajkot zdawał sobie sprawę, że jeżeli zaraz czegoś nie znajdzie do jedzenia, to padnie trupem.
Taki był los osiedlowego kota. Kota bezpańskiego, samotnego i nielubianego. Któż bowiem może lubić takie kościste, wyliniałe stworzenie, w dodatku całkiem czarne? Wszak czarny kot, według ludzi, przynosił pecha, co jeszcze bardziej narażało go na nieprzyjemności. Bajkot nie chciał i nawet nie mógł teraz myśleć o tych wszystkich przykrych rzeczach, które spotykały go na każdym kroku. Tylko jedna nieprzyjemność zaprzątała mu głowę: żołądek przyschnięty do kręgosłupa. Potworny, ssący głód nie dawał mu spokoju.
Opuścił śmietnik i poszedł w stronę spożywczaka. Po drodze minął jakąś wytworną damę, która trzymała na rękach włochatego perskiego kota. Pers miał pod szyją czerwoną kokardkę. Patrzył wyniośle na Bajkota, który rzucił mu zjadliwe spojrzenie.
– Kokardka, też coś – mruknął Bajkot do siebie. – Niewiarygodne jak nisko można upaść! – pokręcił głową z niedowierzaniem. – Ale za to jest najedzony – zreflektował się i spojrzał z zazdrością na plecy odchodzącej właścicielki persa. Zza jej ramion wyglądała tylko niebieskawa, puszysta kita.
– Nigdy! Nigdy nie zszedłbym na psy, nawet za cenę pełnej miski! – miauknął sam do siebie z godnością.
I wtedy ją zobaczył. Leżała w trawie i lśniła niczym jakieś nienaturalne, nie mające prawa zaistnieć zjawisko. Długa, sprężysta i różowa, może nawet lekko wpadająca w rudy. Delikatnie wygięta w łuk, wygrzewała się w jesiennym słońcu. Nie było wątpliwości. To ona. Czekała tu specjalnie na niego.
Parówka. Drobiowo-wieprzowa, sądząc po zapachu, który nagle, niespodziewanie uderzył w bajkotowe nozdrza i niemal przewrócił go na ziemię.
Jak zahipnotyzowany, płynąc niemal nad wydeptaną trawą, unoszony przez parówkowy zapach, Bajkot dopadł do zdobyczy. Już miał zatopić zęby w parówce, gdy poczuł uderzenie w głowę i potoczył się w drugą stronę. Podniósł się oszołomiony i wnet zorientował się w sytuacji.
– Waldemar! – zamiauczał wściekle na rudego, pręgowanego kocura, podnoszącego się niezgrabnie z drugiej strony parówki. Waldemar był największym, osiedlowym wrogiem Bajkota. Bezdomny jak on sam, równie zabiedzony i niezwykle przebiegły. Skupiony tylko na jednym celu: pogrążyć swojego konkurenta, wykpić go, oszukać i… okraść. Okraść!
– To moja parówka! – warknął Waldemar łypiąc zielonymi oczyma na Bajkota.
– Nieprawda! Pierwszy ją zobaczyłem! – zajazgotał czarny kocur zbliżając się szybkimi ruchami do parówki. „Muszę porwać ją pierwszy” – dodał w myślach.
– Moja! – krzyknęły na raz oba koty i jednocześnie spadły na parówkę. Znów się zderzyli i żadnemu nie udało się pochwycić zdobyczy. Obydwa koty szybko się pozbierały. Dwie pary oczu zwęziły się niebezpiecznie. Z ośmiu łap wysunęły się ostre jak brzytwa pazury.
– Parówka albo śmierć! – ryknął Bajkot i runął na Waldemara.
– Parówka albo zgon! – wrzasnął Waldemar i runął na Bajkota.
Na trawniku przy spożywczaku, rozpętało się istne piekło. Czarno-rudy kłąb wirował i jazgotał, turlając się na wszystkie strony. Od czasu do czasu z kłębowiska kurzu, latającej trawy i sierści wyłaniał się ogon, łapa, czasem ucho. Znikało jednak natychmiast i wyłaniało się na nowo, w innym miejscu. Raz rude, raz czarne. Rude stawało się coraz bardziej czarne a czarne coraz bardziej rude, aż nie można już było rozróżnić, co do którego kota należy.
Ta walka, nazwana później Bitwą pod Spożywczakiem lub też Starciem o Różową Parówkę trwała 19 minut i 34 sekundy. Dokładnie po tym czasie wszelki ruch ustał i z opadającej kurzawy wyłonił się obraz tak rozpaczliwy, że oszczędzimy Czytelnikowi jego opisu. Dość powiedzieć, że oba koty leżały wyciągnięte na trawie i zupełnie niezdolne do jakiegokolwiek ruchu. Były jednak jeszcze zdolne do wydawania dźwięków.
– Moja… – miauknął Bajkot, patrząc jednym zdrowym okiem na przykurzoną nieco parówkę.
– Moja – mruknął Waldemar, nie dając za wygraną.
– Moja – rozległ się trzeci, szczekliwy głos, tuż nad kocimi łbami.
Oba koty patrzyły bezsilnie jak piękna, różowa parówka, w kilku haustach znika w przepastnej gardzieli tłustego Benka – jamnika z pobliskiego bloku.
– Ale z was dzbany – mruczał Benek, rozgryzając mięskopodobną zawartość parówki.
– Żeby ci… – jęknął Waldemar.
– …brzuch o ziemię szorował – dokończył Bajkot i zamknął jedyne zdrowe oko.
– Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta – mlasnął filozoficznie Benek, odwrócił się na pięcie i poszedł w swoją stronę.
Wieczorem koty powlokły się do osiedlowego śmietnika. Spędziły tam okrągłe dwa tygodnie, liżąc z ran i rozmyślając nad skutkami własnej zawziętości. Gdy przyniosłem im mleka, o dziwo, zgodnie chłeptały z jednej miski.
コメント